Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Człowiek z toporem ścisnął silniej swój topór w dłoniach.
Nagle spostrzegł przybysza. Był całkiem nagi. Biegł, dobywając ostatnich sił.
Zerwał się na nogi i poskoczył naprzeciw, ale gdy go tamten spostrzegł, wydał przeraźny okrzyk trwogi, dał ogromnego susa w bok, rzucił się w gęstwę ostrężyn, przedarł przez nią i skoczył z wysokiego urwiska w sino-czarne fale rzeki. Za chwilę zajaśniały jego ramiona na ciemnem tle. Pruł fale nerwowymi ruchami, płynął szybko, jakby mu szło o uratowanie życia. Po krótkim czasie znikł w oddali, stopił się w jedno z granatowym zarysem przeciwległego brzegu.
Człowiek z toporem stał przez chwilę zdumiony i poglądał za uciekającym. Nie mógł zrozumieć czemu tak bardzo przeraził się na jego widok.
Jednocześnie wysłał na zwiady słuch, w głąb lasu. Mniemał, że nadbiegnie stamtąd więcej ludzi. Ale nie dochodziły odgłosy kroków.
Posłyszał natomiast co innego. Znajdywały się poblisko jakieś istoty i rozmawiały. Ciche słowa zdawały się wychodzić tuż, z poza najbliższego krzaka.
Człowiek z toporem pochylił się ku ziemi,