Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cicho! Cicho! Milcz! Precz stąd! — rozległo się.
Tłum ogarnęła gorączka, a mowca grzmiał dalej, szalał jak burza wiosenna.
— Trupią jest, mówię wam, dusza człowieka czasów naszych... zgniłą jest! Dziś zbudowany ołtarz z zakrzepłych w brylantowe głazy łez rozpaczy... w brudną jutro zamieni się kałużę. Łkajmy, że błotem jest dusza nasza... łkajmy, że szyderczem szaleństwem jest tęsknota nasza, że świętości imienia pomyśleć nam nie wolno... płaczmy!
— Pozachmurzały nam się szczyty wszystkie, bo mgły lepkie obległy serca, iż nie biją jak dawniej.
— Nie do WIELKIEGO SZCZYTU, nie do świątyni złotej, gdzie ŚWIĘTE ŚWIĘTYCH... wyciągają się ręce nasze... ale do chimery zmysłów, co kształt jeno NAJWYŻSZEGO bluźnierczo przybrawszy, wabi mirażem zbrodniczym.
— Widome się stały zbrodnie nasze, przeszły pożądań i skrywanych morderstw formy i oto panoszą się teraz bezkarnie, połyskując złotem i adamaszkiem.
— Dziwię się, że ogień dotąd nie pożarł tych murów, jak mury Sodomy pożarł i skruszył na proch.