Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W rękach trzymał wzniesiony wysoko, naiwny kij wędrowny z kolcem na końcu. Wołał głosem wielkim, oczy jego jarzyły się fosforycznym blaskiem, a zwichrzone włosy w dziwacznych czubach piętrzyły się nad czołem.
Dokoła niego był tłok nie mały. Pierwszy rząd stanowiły kobiety z najdroższych oddziałów... drugi i dalsze... służące hotelowe ...potem stali ludzie wszelakich kondycyi, a wreszcie... o nieba... gotowi jakby do drogi... do walki, zbrojni „Obłaskawieńcy“, poubierani w buntownicze szaty pielgrzymie.
Blady, napół przytomny dyrektor spytał napotkanego płatniczego:
— Cóż to za jeden?
— Obcy. Dopieroco przybył. Nie było pokoju... i to go widać do takiej doprowadziło pasyi.
— Dumie! Trzeba było umieścić gdziekolwiek!
— A gdzież? Zresztą któż mógł przeczuć?
— Idyoty! Przeklęte idyoty! — wrzasnął dyrektor. — Niechże was wszyscy dyabli...
Począł się przepychać do mowcy, wołając:
— Jaśnie Wielmożny Panie!... Jest apartament... Jest nawet dwa do wyboru!