Przejdź do zawartości

Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zrazu innego zdania, to wygody, jakich zażywali w hotelu, troskliwa czuła opieka, rozpogadzały ich ponure myśli.

Pokoje tańsze mieściły się w gmachu wschodnim począwszy od suteren, aż po czternaste piętro. Było ich jednak nie wiele i temu, jak sądzą wszyscy dotąd, przypisać trzeba burzę, która wstrząsnęła dnia pewnego cichem, rajskiem życiem kuracyuszów. Z tego to, wielkiego salonu, oddziału P., około jedenastej przed południem rozbrzmiały fanfary rewolucyi, o której wieści zachwiały giełdami całej Europy, powodując nagłą bessę „Ideałek“, zawikłania finansowe, bankructwa wielu starych firm, kilkanaście samobójstw nawet.
Dyrektor, wróciwszy z wycieczki łodzią motorową po jeziorze Ekstazy, którą to wycieczkę urządzono dla pewnego, bawiącego tu incognito króla... dyrektor mówię, ujrzał w rzeczonym salonie dziwne zbiegowisko.
Pośrodku tłumu stał na stole człowiek ubrany w podartą, zniszczoną, białą szatę pielgrzymią, ową wstrętną rzecz, którą po pierwszych zaraz dniach pobytu w hotelu, zrzucać byli nawykli „Obłaskawieńcy“.