Przejdź do zawartości

Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, nie, wypijemy herbatę, a potem zobaczę. Nie jestem zresztą chory, głowa mnie tylko trochę boli. Dajże spokój... przyznaję, że mi się czasem trochę kręci w mózgu gdy wrócę z biura. To straszny zawód, Tośka, powiadam ci... straszny zawód.
Krzątała się wkoło stołu zadowolona, że mówi rozsądnie.
— Masz tobie! — zawołała nagle. — Zabrakło cukru... Czekaj, skoczę do sklepiku na rogu.
— Pozwól... ja pójdę! — rzekł pospiesznie.
Wziął kapelusz, zarzucił na ramiona okrycie i wyszedł.
Przechodząc przez kuchnię zamknął oczy, by nie widzieć przeklętego wodociągu. Ale uszu zatkać nie mógł, posłyszał przeto owo wstrętne, głupie kapanie, które brał za jakąś dziwną depeszę.
— Ulica Dziwna liczba 36... ulica Dziwna... liczba 36...
Goniło za nim, gdy szybko zstępywał na dół.
Poszukał oczyma policyanta. Ujrzał go na końcu ulicy stojącego na przeciwległym trotuarze. Przed sklepikiem zawahał się, sięgnął do kieszeni, zwolnił kroku. Ale po chwili, party jakimś przymusem, minął drzwi sklepiku i ruszył spiesznie przed siebie. By przystąpić do