Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/217

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    — Ha!... A co komu do tego! — krzyknął ze złością. — Zresztą... — dodał całkiem łagodnie i jakby tłumacząc się. — Zresztą wcale mi się nie chce iść.
    — Aha! — rzekł CHLEB — Przepraszam, nie wiedziałem, że kolega niema w domu podwieczorku...
    — Mam! Do kroćset tysięcy! Mam! Nie jestem proletaryusz. Kto to powiedział?
    Usiadł. Rozejrzał się dokoła, ale nie było nikogo.
    — Facecye! — rzekł do siebie. — Ktoś do mnie gada ciągle... a tu nic!
    — Prawda? Niema nikogo! — rzekł znów CHLEB.
    — Jestem do tego przyzwyczajony! — odparł z powagą i naciskiem i położył się znowu.
    — Przyzwyczajony? No proszę, — rzekł CHLEB.
    — Tak. Idzie tylko o to, by nikt nie słyszał. Nasz bowiem wiek jest trzeźwy i jasny... i tak dalej... proszę popatrzyć do jakiego dzieła.
    — A więc — nastawał CHLEB — pozwolę sobie zaprezentować się. Jestem CHLEB, król świata trzeźwego i jasnego, a przeto król tu niżej leżącego osobnika, którym pan jesteś.