Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ska czapka, w ręku kręciłeś wielki klucz, a u pasa święte pieczęcie brzękały jedna o drugą. Drogocenna szata z bisioru wlokła się po ziemi w prochu. Ujrzałem też na dnie duszy twojej tęsknotę płaczącą. Klęczała ona we włosiennicę odziana i wyciągnąwszy ręce ku niebu zawodziła:
Kędyż? Kędyż o Panie?
Wystąpiłem na środek drogi i czekałem z rozwartemi ramiony gotowy objąć i do serca cisnąć, ale jakbym był cieniem jeno, przeszedłeś przez miejsce, na którem stałem i ujrzałem cię samotnym. Odszedłeś kierując się w stronę mego więzienia.
Zaległa cisza. Arcykapłan patrzył na więźnia, jak skamieniały. Poprzez grube mury dochodził teraz niewyraźny, głuchy szmer, jakby tłum ludzi, niespokojnych podnieconych oblęgał budynek, żywo rozmawiając. Arcykapłan z każdą chwilą bledszy, stał ciągle wpatrzony w Istagoga.
— Powiedz, czego chcesz? powtórzył głucho.
— Chcę jeszcze, byś powiedział tęsknocie, klęczącej we więzieniu twej duszy: Widzę, że czystą jesteś. Płacz tedy, pożądaj szczerze! Płoń! Spłynie ci na czoło nowy chrzest Jutra, chrzest ognia, a onci jest hasłem zapalonem na