Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

patrzył na arcykapłana ale szeroko rozwarte i jakby nie widzące nic źrenice utopił w Istagogu. Stał, jak skamieniały. Potem niby trzcina pod wiatrem zachwiał się i upadł na kolana. Ręce splecione wyciągnął ku więźniowi.
— Zmiłuj się, zmiłuj! — szeptały jego zbielałe wargi.
— Precz! — krzyknął zdumiony i przerażony nagle arcykapłan.
Żołnierz patrzył na Istagoga, a więzień wyciągnąwszy rękę rzekł mu:
— Odejdź w pokoju!
Żołnierz znikł, jak widmo.
Wówczas arcykapłan wstał z niskiego stołka, na którym siedział obok tapczanu więźnia, cofnął się o krok w tył i spokojnym pewnym głosem zapytał:
— Więc powiedz, czego właściwie chcesz wzamian?
— Czego chcę? — powtórzył więzień. — Oto proszę, powiedz mi, ażali widziałeś mnie przed małą chwilą na drodze wiodącej ku morzu.
Arcykapłan patrzył nań teraz zupełnie, jak przed chwilą żołnierz.
— Spotkałem cię — mówił dalej Istagogos — szedłeś samotny i zadumany w tę stronę. Na głowie twojej chwiała się szafirowa arcykapłań-