Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

równiach ziemi, Bogu na znak, że czas wyzwalać.
Arcykapłan nagłym ruchem podniósł ręce do głowy, zdjął swą szafirową arcykapłańską czapkę i klękając szybko, jakby padał, cisnął ten symbol władania duszami społeczeństwa pod stopy skazańca.
Istagoga serce wezbrało miłością. Wyciągnął ręce, objął szyję klęczącego, przyciągnął go do siebie i przykładając do bladych policzków dostojnika swą twarz wynędzniałą, powiedział:
— O jakżeż pragnę, byśmy się porozumieli bracie! O jakże bardzo pragnę. Jakże niezmiernie gorąco pożądam godziny światłości dla promienia idącego ciemnią, poprzez nicość, jak mówi hymn stary, przeczyste źródło objawienia. O jakże chciałbym być najniższym z marynarzy WIELKIEGO OKRĘTU, któremu dana jest w rękę lina żagla... o jakżebym pragnął...
Obom spływały teraz gorące łzy po policzkach.
Trwali w bezsłownem zachwyceniu.
Szmer dolatujący z zewnątrz, nagle, bez przejść buchnął rozgwarem, jakby rozwarto grube drzwi. Zabrzmiały okrzyki, wrzask rósł, jak rośnie lawina... zatętniły sklepienia... pę-