Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ich źródłem, mimowoli zbudził nadzieje nieziszczalne niemal. Dziwna sytuacya zaiste. Naprzód zeskontowano jego mgliste wspomnienia, sny, domysły. Bolał go nad wyraz ten straszny przymus duszy, nad którą stoją pochyleni chciwcy, żądni byle fragmentu, słowa, byle strzępu myśli. I dlatego pewnie ona, ta dusza, stępiała, zawarła się dumnie, jak świątynia do której chyłkiem skrada się po nocy złodziej bluźnierca... Męka, codzienna męka! O jakimże prawem krzyknął im dzisiaj: Zawsze ten sam! Nie jest już ten sam... O nie! Jako pąk był. który się nie okwiecił. I oto porwały go brutalne ręce, brudne palce rozdarły oponę delikatną, sięgły maleńkich płatków korony i poodwracały je przemocą na to, by przymusiwszy do rozkwitu ustawić na biesiadnym stole użycia, gdzie wino cieknie strugami, gdzie twarze pijanych przywarły do obrusa i toczą bezprzytomnymi oczami, a usta wołają: Zaczynać, zaczynać!... jak na widowisku. Jako pisklę był dotąd, które w jajku rozwarło oczy. Jako oprawcy wzięli go ludzie, rozbili skorupkę i trzymając pod słońce badają ściśle i pytają: Powiedz, co widziałeś, a my ci za każde z twych słów zapłacimy doskonałą cenę. Powiedz. Zapłaty takiej nie brali dotąd prorocy tej ziemi.