Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

smutnymi wodził wokoło oczyma. Przechodzący, śpieszący do pracy spoglądali ponuro na pojazd królewski. Lud, który go jeszcze tak niedawno miłował, który go słuchał tam nad morzem, nieufny stał się, miał się widocznie za zdradzonego...
Istagogos spostrzegł przy drodze siedzącego na kamieniu Saceidosa. W podartą suknię ubrany żebrak miał złośliwą minę. Widać go znów niedawno oćwiczono. Rzucił on Istagogowi takie spojrzenie, że nie mogąc dłużej znieść tego, Tearcha kazał zatrzymać konie.
Skinął na starca, a gdy ten się zbliżył podał mu król pierścień i chciał się wytłumaczyć. Ale ledwo otwarł usta, jakby z pod ziemi wyrośli biali lewitowie, stanęli zwartem kołem u powozu, tak, że zdołał on jeno wykrzyknąć w chwili gdy pojazd ruszał:
— Zawsze ten sam, wierzcie!
Reszta utonęła w rozgwarze donośnej fanfary trąb, które witały zawsze każde królewskie słowo i szczęku oręża rycerskiej świty.
Był to bardzo smutny dzień. Istagogos był więźniem. Przegrał, uczuł to dobrze, całą stawkę życia swego. Koło przeklęte zamknęło się za nim, ledwo w nie wstąpił. Był oto w rozgwarze sprzecznych interesów i omyłek, stał się