Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szukał go oczyma, ale nie mógł dojrzeć. Zresztą nie dano mu dumać, posadzono go w krześle nośnem i pochód ruszył.
— To sen, to sen — rzekł cicho do siebie.
— Wszystko jest snem — odpowiedział mu z pobliża głos jakiś. — Błogosławiony ten, który pamięta sny swoje i buduje z nich życie.

· · · · · · · · · · · · · ·

Tearcha mieszkał we wspaniałym pałacu wzniesionym na wysokiej górze skąd się widziało całą wyspę i wielką nieogarniętą roztocz morza. Świtę jego stanowili młodzi lewitowie, czujni, cisi, zakamieniali w ekstazie pełnienia obowiązku, a przeto nieposzlakowani.
Kiedy siedział na złotym tronie smutny był, czuł się więźniem, kiedy odbierał hołdy poddanych, czuł się manekinem, formułką bez treści. Wszystko, co go spotkało, było jak sen a czyż można walczyć z ułudą?
Wolnym czuł się jeno w nocy, wonczas kiedy posnęli wszyscy, chciwie wsłuchani w każde jego słowo, usiłujący myśli w locie rozpoznać i przytrzymać na to, by uczynić z niej... ach tak wiedział już teraz... by uczynić z niej narzędzie władzy, środek panowania.
Raz, o wczesnym ranku, podczas przejażdżki,