Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opadła na belek porzucony na piasku wybrzeża.
Posypały się pletnie na leżącego, ale on jeno na poły czuł ból.
Nagle światło jakieś zjawiło mu się pod powiekami.
Rozwarł oczy.
Hen tam daleko, na ciemnem morzu, pośród zwichrzonych fal niewiadomo skąd, niewiadomo dokąd, płynął wielki okręt. Ciemny kontur, olbrzymią sylwetą odcinającą się na powietrzu brzeży a jasny nimb zaś na przednim pomoście jaśniała biała szata kapłańska i błyszczały ręce wysoko wzniesione, błogosławione ręce, udzielające rozgrzeszenia.
Szeroko rozwartemi oczyma patrzył, patrzył pił ten widok nierozumiejąc go wcale...
— Dwadzieścia siedm... dwadzieścia ośm... liczyli oprawcy. Nie czuł wcale, dusza cała poszła ku zjawisku i pytała idąc ku niemu:
— Ktoś ty?
A zjawisko odpowiadało głosem cichym przekonywującym: Pokój tobie o tęskniący... pokój i cześć twemu bolowi, bowiem on ziszcza przyszłość... bowiem on mnie sprowadza przeciągając mocą nieprzepartą z przestrzeni wszechświata.