Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ponownie zabłysły na czarnem niebie białe ręce kapłana tak białe i świecące, jakby promienna w nich krew płynęła... a łódź odbiła od okrętu.
Ślizgała się po ścichłem nagle morzu, które przyczaiło się w wielkiem oczekiwaniu, a górą płynął hymn prastary powoli majestatycznie, niewstrzymanie, zwycięsko.

Nad morzem na piaszczystem wybrzeżu jęczał pod razami człowiek.
Dwu tęgich oprawców smagało pletniami jego plecy, a smagając szydzili:
— Masz oto proroku od wiernych swoich! Masz oto na pamiątkę od wielbicieli! Przyjmij co dajemy wdzięcznem sercem!...
Ponoszący kaźń stał z otwartemi ustami, głową wstecz odwróconą, na poły przymknionemi oczyma i stękał głucho.
Zbudzony ze snu o ranku, po kilkudniowem więzieniu miał być wypuszczony, ale przedtem jeszcze wymierzono mu plagi.
Liczył je w duszy nie wiedząc na ile wyrok opiewa, liczył i wyczekiwał końca.
— Dwadzieścia jeden... aaach... dwadzieścia dwa... dwadzieścia trzy... Boże, Boże!... szeptały zbielałe wargi.
Nagle osłabł upadł na kolana, a głowa jego