Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Możesz, człowieku, wznieść się wyżej od boga nieba — Indry; możesz upaść niżej od robaka, czołgającego się po ziemi bagnistej!“
Gdym przypomniał sobie pełne otuchy słowa mędrca Gotamy z książęcego rodu Sakia, ujrzałem, że wyraźniejszym się stał łagodny uśmiech ust ze starego, jak Kamakura, bronzu.
Tymczasem niewidzialne fale mroku, jak fale przypływu morskiego, bez szmeru nadbiegały zewsząd, otoczyły mnie, w czarną gazę owinęły rozłożyste magnolje i skryły na chwilę potężną postać Buddy-Dajbutcy. Lecz on zwalczył ciemność i wynurzył się z niej czarny, jeszcze większy, jeszcze potężniejszy...
Biały bonza zajrzał do mnie, zaniepokojony, że nie powracam. Brzęknęły dwie monety w dłoni sługi Buddy, skłonił się uprzejmie i rzekł:
— Tu się nigdy brama nie zamyka... nigdy...
— Jarosi! Dobrze! — powiedziałem.
Jeszcze raz skłonił się i odszedł.
Przez kilka minut na polance pozostawali niewzruszony niczem Budda, czarne, senne magnolje i Polak o miotającej się duszy. Lecz przyszedł ktoś jeszcze. Był to księżyc. Rzucił garść bladych, niebieskawych promieni, zajrzał i popłynął, porwany prądem wiecznego przeznaczenia i ładu.
Rozjaśniła się polanka, pociągnął powiew ciepłej bryzy i ocknęły się znużone, uśpione