Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

magnolje, a wtedy dziać się zaczęły dziwne rzeczy.
Cienie ruchome, chybkie i długie, błyski nieuchwytne, łudzące, na okamgnienie wżerające się w bronz posągu, przebiły się przez liście drzew, broniących Buddę od promieni nocnego żeglarza-księżyca, i ożywiły oblicze Mędrca.
Oblicze to zmieniało swój wyraz, jak gdyby wszystkie wrażenia i uczucia ziemi rzeźbiły je. Znikły łagodność i pogoda, przebaczenie i miłosierdzie; gniew i oburzenie, zgroza i surowość piętnowały oblicze boga. Podniosły się powieki ciężkie i błysnęły ogniem wielkiego wzruszenia piękne, głębokie, jak otchłań źrenice; umarł i roztopił się w metalu szczęśliwy uśmiech, usta wykrzywił gniew niepohamowany...
Siedziałem skulony, przejęty tą grą cieniów i błysków na twarzy posągu Dajbutcy, aż wstałem, a oczy od księżyca dłonią przysłoniłem i wpatrywać się jąłem w oblicze Nauczyciela z Gangesu.
Usta Buddy drgnęły i poruszyły się...
Nie wiem, czy to wiatr w tej chwili zaszeleścił liśćmi magnolji, czy z ust Dajbutcy padły słowa, jak szmer nieuchwytny:
— Biada, biada wam, krety ziemne, gady czołgające się! Oczy swe w ziemię utkwiliście, nie odważacie się podnieść ku niebu!...