Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i okrutnym pościgiem za zjawą szczęścia na ziemi.
Na wzniesieniu, otoczony kadzielnicami, wazami z kwiatami ofiarnemi, siedział w lotosie olbrzym z bronzu. To był On — Sakkia-Muni, mędrzec z Gangesu, boski Budda-Gotama. Misterne fałdy szat objęły zamarłe w odwiecznym spokoju ciało, obnażając szeroką, prawie niewieścią pierś. Na potężnej, kształtnej szyi wysoko na tle gasnącego nieba wznosiła się głowa Nauczyciela. Spokojna, słodka twarz z opuszczonemi powiekami i uśmiechniętemi łagodnie ustami, które przed stuleciami wypowiedziały najgłębsze słowa przebaczenia, żyła. Wierzchołek głowy okrywały misternie odlane w bronzie ślimaki, miłosierne ślimaki, które w skwarny dzień otoczyły swemi zimnemi ciałami czoło Mędrca, aby ochronić go od płomiennych promieni słońca. Te ślimaki, zdawało się, zamarły na zawsze na boskiem czole, i tem bardziej żywą wydawała się twarz posągu. Nie mogłem odpędzić wrażenia, czy przeczucia, że drgną te łagodne usta, podniosą się ciężkie powieki i błysną pogodne, jasne, wszystko rozumiejące oczy.
Usiadłem na kamiennej ławce i patrzyłem w oblicze Tego, który gdzieś w dzikich, tajemniczych dolinach Himalajów wyrył na skale wielkie, dumne, pocieszające słowa: