Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wało niepokrytej posadzki; wrzucali do kadzielnicy wonną smołę i płatki kwiatów.
Siedział kapitan Zenzaburo, jak posąg, nic nie widząc i nie słysząc, chociaż wokoło zaczął się wielki ruch. Ustawiano właśnie drewnianą, z nowego, białego drzewa wannę i zaczęto rozpalać piecyk. Dym podnosił się długą smugą i snuł się pod sklepieniem sali, wychodząc przez niewidzialne w ciemności okno. Kapitan nie poruszył się nawet, gdy postawiono przed nim stolik z owiniętem w białą bibułę kimono i długi, miękki ręcznik.
Dopiero, gdy zupełna cisza zapanowała w sali i w świątyni, Taki Zenzaburo obudził się z odrętwienia. Wtedy wstał, obejrzał wszystkie zmiany, zaszłe wokoło niego, odchylił kotarę i zobaczył wnętrze świątyni, ledwie oświecone kilku olejnemi lampkami, zwisającemi z sufitu. Pośrodku przed ołtarzem urządzono niewysokie wzniesienie, zasłane szkarłatnem suknem. Na posadzce zaś ułożono szerokie pasmo białej tkaniny aż do wzniesienia, na którem miał zakończyć swoje życie on — kapitan Zenzaburo. Była to ostatnia droga, prowadząca do Nirwany, do krainy błogich cieniów. Kapitan zasunął kotarę, szybko się rozebrał i wszedł do wanny. Później przebrał się w przyniesione kimono, starannie się uczesał i usiadł, o niczem więcej nie myśląc.
Zostawało około godziny do północy, gdy