Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poleszuk, wyszedłszy w nocy na „podsłuchy“ głuszców, ledwie dotknie łapciami opadłego igliwia boru, w którym po zorzy wieczornej „zapadły“ ptaki, — czuje się już na ich tropie i — przeistacza się w wilka.
Jednocześnie wszakże zachodzi pomiędzy dwoma drapieżcami głęboka różnica.
Czworonożny, czujny zwierz skrada się do żywego, tętniącego krwią mięsa, węszy je i już czuje jego smak i zapach, gdy, schwytawszy za gardło rogacza, udusi go i zacznie wyrywać mu trzewia, aby czemprędzej dostać się do wątroby i pożreć ją z rozkosznym skowytem.
Dwunożny natomiast nie mniej, a może bardziej jeszcze czujny i drapieżny łowiec wie, że nie dostanie w swe ręce zdobyczy, a nawet nie pragnie jej, żałując niemal, że podprowadza ku niej obcego człowieka — „pana“, uzbrojonego w „zamorską“ flintę, aby dla zabawy i przyjemności odebrać życie rozśpiewanemu głuszcowi.
A jednak słucha poleski tropiciel, czy nie przebudził się już tajemniczy ptak, czy nie rozpoczyna toku! Musi go „podejść“ — „podskoczyć“ pod „grającego“, oczami wskazać nań temu — drugiemu człowiekowi, który sam nigdy nie znalazłby go w kniei, nie usłyszałby „zapadów“ i nie „wypatrzyłby“ drzewa, gdzie usadowił się piewca kniei.
Musi go „podejść“ Poleszuk, bo tak mu każe jego duma łowiecka, niezachwiana wiara w swoją potęgę leśnego człowieka, co słyszy, jak trawa rośnie, rozumie o czem szeleszczą czoroty i o czem gwarzą tak trwożnie strugi Prypeci, tworząc wartkie, wirowate leje na ostrych załomach nurtu.
On tu jest panem i władcą, tylko on — poleski chłop „w siermiażnej“ świtce i dziurawych łapciach łykowych!
Och! Gdyby tylko zechciał, — zaprzepaściłby on tego bogatego „pana“, dla uciech łowieckich przybywającego tu zdaleka, popchnąłby go na prawdziwy „mochowy zybun“, skąd żadna moc jużby go nie wydobyła z topieli!
Jednak Poleszuk słyszał „zapady“ głuszcowe, a więc duma, ambicja popycha go dalej, aby ujrzeć w oszukańczej, zwodnej poświacie najdzikszego z ptaków w całej okazałości jego szaty, w najwyższym porywie niepojętej tęsknicy, zobaczyć zbliska, dostrzec wszystko, drgnąć, gdy trafiony śrutem z głuchym łoskotem uderzy o piasczystą glebę boru szeroką piersią, w której nagle serce bić przestało!