Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poleszuk nieruchomy, jakgdyby skamieniały, ledwie się znaczy czarniejszą plamą w mętach oćmy. Gdyby nie zalegała wokół ta czarność bez żadnej głębi, nie byłoby go znać wcale. W świtce barwy szarych i burawych pni, w poplamionych błotem i rdzą onuczach i postołach, w szarej barankowej czapie i z krzywym kijem w ręku stopiłby się zupełnie z otaczającą okolicą, zniknąłby na jej tle, jak nieuchwytny dla oka i słuchu duch leśny.
W nocy jednak sylwetka chłopa odcina się wyraźnie i niepokojąco. Stoi milczący, zasłuchany i, poruszając ostrożnie głową, zda się, węszy, wciągając nozdrzami strugi zapachów, napływające od boru, „hała“ i — zewsząd. W chwili tej szary człowiek staje się niezmiernie podobnym do swego szarego odwiecznego wroga — wilka.
Przecież i basiur, wyruszywszy na łowy, przystaje na krawędzi puszczy i stoi, słuchając i węsząc. Rozważa długo i mądrze, w którą stronę skierować ma swoje lekkie, złodziejskie chody.
Od człowieka różni się tylko tem, że świeci „lampami“ — źrenicami drapieżnych ślepi.