Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I jeszcze jedna istnieje przyczyna, co pociąga, co nęci leśnego człowieka. Jest to tajemnicza godzina, budzącego się do życia boru, nieba i całego świata.
On — syn natury — wyczuwa ją każdą kroplą swojej krwi i ogarnia całem zrozumieniem swojem.
Teraz, kiedy ma tylko słuchać i prowadzić, kiedy nie potrzebuje nic robić, ani dawać z siebie żadnego wysiłku, — tem ostrzej przeżywa Poleszuk fizyczną niemal rozkosz tej wspaniałej chwili.
Stoi więc na skraju puszczy z oczami przymkniętemi, cały zmieniony w słuch, lecz ożywają w nim i działają inne — nieznane zmysły.
Nie patrząc, widzi, jak ciemne niebo, na którem nisko już, nad olosami niemal, połyskują przybladłe nagle „stożary“, nabrzmiewać poczyna niewidzialną jeszcze purpurą i złotem. Drży na myśl, że nastanie niebawem chwila, gdy całe ono raptem się rozświeci i rozpłomieni czerwienią blasków słonecznych — „Jariłową“ gorącą krwią, że przyjdą brzask i świt, że umilknie granie głuszca.
Uśmiecha się chytrze pod wąsem szaro-siermiężny Poleszuk. Bodaj sto razy słyszał on od „panów“, że tokowanie oznacza pieśń miłosną, przeczucie rozkoszy i dumy zapłodnienia, lecz on w to nie wierzy.
Uśmiecha się tylko na samo wspomnienie, wydyma wargi szyderczo i pogardliwie.
Zapewne, zakląłby nawet, lecz o tej tajemnej godzinie przedświtu pełen jest wspaniałej pobłażliwości dla ludzi i wyrozumienia ich błędów i grzechów.
— Ech... — błyska myśl w kudłatej głowie, — durnyje pany, nikczomnyje...
Chce jeszcze coś dorzucić, lecz pręży się nagle i, cicho pochylając głowę, wytęża słuch.
Gdzieś, jakgdyby zdaleka, zrodził się w borze dźwięk — nowy, jaki dotychczas jeszcze nie dołączał się do innych pogwarów nocnych.
Właściwie — nie był to dźwięk, nawet raczej — szmer, krótki, niegłośny szelest, ale Poleszuka nic nie zwiedzie, — dla niego jest on istotnym początkiem czasu, gdy „hłuszcy hrać zacznuć“, więc słucha zamarły w kamiennym bezruchu.
Już zrozumiał, że głuszec się przebudził i otrząsnął się zlekka. Tym osobliwym swoim zmysłem widzi ptaka przed sobą: siedzi on na „jedlinie“, przywarłszy czarnem ciałem do czarnego pionu, ukryty w cieniu zwisających gałęzi. Nikt go tam nie dojrzy i nie zwęszy w ciemni i oparzę żywicznym... chyba kuna... lecz zwinny drapieżca powraca już o brzasku do swej dziuplastej nory.