Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A gdy o świcie dnia tylko najsędziwszym starcom znanego — drewniana, straszliwie długa „truba“ (trąba) pastucha wiejskiego, siwego, kołtuniastego i dziobatego dziada, rozbrzmi rozgłośnie po raz pierwszy, bo nastał czas wypasać bydło po hałach, gdy bocian, stojący w gnieździe, zarzuci głowę na grzbiet z klekotem i sykiem radosnego upojenia, — wszyscy wiedzą już, że „wiesna krasna“, co radość życia na ziemię sprowadziła — minęła.
Przyszło lato, czas Jariły — słońca.
Szepcą przeto stare Poleszuki prasłowiańskie zaklęcie:
— Jariło, zrij na trawu, na żyto, na proso, na babij lon!
Tak z nawyku modlą się do bożka pogańskiego polescy „orataje“ — rolnicy i kosiarze.
Inni — rybacy, łowcy, bartnicy, pasterze i baby, o ten stroskane nieustannie, mają własne tajemne modły, zaklęcia i wieszczby, a jakie — tego nikt nie zbadał, nikt nie podsłuchał i nie podpatrzył.
Znają je staruchy stuletnie, zgrzybiałe, mądre mądrością ziemi bagiennej i uczą tej sztuki tajemnej młoduchy i dziewczyny, aby nie umarły, nie zniknęły sędziwe zabobony i gusła, bo, jak święcie w to wierzą, wraz z niemi zapadnie się nazawsze kraj Swarożyca.