Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obcy odwiecznej ciszy tej ziemi plusk wartu, unoszącego drzewa, krzaki, słomę i żabry zeszłorocznych czorotów i sitów. A jednak słońce praży i z ziemi wypiera różny „wisz“ — chwasty i trawy — świeże, młode i wonne; huczą w powietrzu pszczoły, trzmiele, bąki i muchy, a żółte i białe „babki“ fruwają już całemi chmarami.
Poleszucy spoglądają na niebo.
— Nie leciać białonosy... — pomrukują w zadumie.
Ale przyleciały wreszcie pierwsze zasięgi gawronów i obsiadły drzewa okoliczne, wrzeszcząc i swarząc się zaciekle, — znużone lotem i wynędzniałe na tej pustyni wodnej.
— Wiesna, wiesna krasna! — klaszcząc w dłonie, pokrzykuje dziatwa, baraszkując po zapłociach, gramoląc się na zręby chat i „kleci“, jakby wyglądając dalszych cudów tej „wiesny“.
Ostateczne przyjście jej otrąbią wreszcie klucze żórawi, łabędzi, lecących ku brzegom Oceanu Północnego, i sznury gęsi, wiszących wysoko pod obłokami; rozniosą skwapliwie wieść o niej ruchliwe, rwące się na strzępy stada dzikich kaczek.
Posłyszawszy te opowieści, nadlecą bociany i czaple, bąki, kuliki wszelkie i jękliwe czajki, ale przed niemi nadążą, o kilka dni wcześniej rybitwy — duże, szaro-białe, krzykliwe, i — małe, czarniawe, milczące... Powietrze napełnia się życiem.