Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do skraju, gdzie już sosnę wypierają brzozy, osiki, olszyny i dęby. Po nocach na zaśnieżonych halach i pustaciach zimne strugi promieni księżyca oświetlają swym zwodniczym blaskiem stogi, krzaki, zrzadka mały gaik, wyższe drzewo i wysterczającą ponad zamarłą biel szczecinę suchych „czorotów“. Bliżej brzegów rzek — w świetle miesiąca, niby widmo nieruchome, zaczerni się porzucony „kureń“, na łęgach — nędzny szałas kosiarzy. Tu, a też — i w głębinie boru, gdzie przeciągnęły swe macki bagna okoliczne, kolumny sosen strzeliły głowicami z gęstej plątaniny wysokich zarośli krzaczastych, z grubej pokrywy traw i mchów. Tam to zapadają królewskie rody głuszców wspaniałych, czujnych i samotnych; tam też wiodą z niemi spory ich mniejsi, pospolitsi pobratymcy — „ciecieruki“ czerwonobrewe, zdobne w pięknie wygięte, białe pióra ogonowe, stanowiące ozdobę cietrzewiego „wachlarza“. Pociąga je tu obfitość jagód, słodkich od mrozu przysypanych śniegiem czernic, żórawin, borówek.
Nieraz odwiedza te ostępy plamisty lampart naszych lasów — ryś. Wdrapie się na omszały wywrót i zalegnie na nim — baczny, żądny zdobyczy, znienawidzony przez wszystkie żywe istoty, okrutny władca kniei. Spada, jak piorun, na czarnopiórego głuszca, porywa kluczącego w borze zająca, umie runąć, jak burza, na sarnę, skradającą się ku ostrowom, skąd wiatr zanosi woń najlepszego siana „murożnego“, a, gdy głód dokuczy nieznośnie i rozzuchwali drapieżcę, czając się i prychając, sunie on tropem dzików, czujnie i płochliwie węsząc wilki — gotów w chwili każdej zarówno do napadu jak i do