Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ucieczki. Zda się, żywej tu niema istoty. Pozorna jednak jest ta pustynność okolicy i jej cisza gnębiąco martwa! W krzakach połyskują trwożnemi skrami źrenice wilcze. Wypatrują one zdobyczy nieostrożnego bielaka, psa zbłąkanego, wreszcie samotnego wędrowca. W mrocznych ostępach boru i olosów — do niedawna jeszcze często, teraz rzadko — i to zaledwie na wschodnich połaciach, nad Łanią, Cną, Mostwą i Stwigą, mrucząc i sapiąc, natrząsa sobie suchych gałęzi i pniaków niedźwiedź, wykrot dogodny i tajemny obrawszy na barłóg zimowy. Zapada tu, uśpiony na długo, ufny w opiekę rodzimej kniei i w niedostępność uroczyszcza. Nie dba o to, że nad zwalonym w nieładzie chróstem i „łomem“ unosi się zdradliwa struga pary, a na zwisających nad barłogiem łapach świerkowych coraz obfitsza i cięższa narasta śnieżna sadź.
Dziwne się dzieją rzeczy w głębiach leśnych, po nocach ciemnych, gdy na nagich kujawach — „ihryszczach“ baraszkują i pląsają korowody duchów nieznanych — lasowików, rusałek, biesów i wiedźm!
Rozlega się tam często krótki, zduszony krzyk, przeszywa ciszę ostrzem przerażenia, urywa się i przechodzi nagle w rozpaczliwy, bezładny, a coraz powolniejszy i słabszy łopot skrzydeł.
Staruchy, posłyszawszy przypadkiem te odgłosy nieznanych istot i wypadków, szepcą zaklęcia przeciw mocy Belzebuba, bo on to — książę mroku zleciał na ziemię na skrzydłach czarnych: