Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zima bowiem wyzwala mieszkańców Polesia z przepotężnej władzy trzęsawisk, topieli wodnej i nieustannej, mozolnej pracy.
Jak okiem sięgnąć, rozpiera się tam na cztery — pięć miesięcy biała równina — jedna wielka, bezkresna i bezpieczna droga!
Od „chwozdka“ do „chwozdka“, od „rozświetli“ do „rozświetli“, od chutoru do wsi i dalej — do miasteczka i miasta sanie poleskie na płozach jesionowych przetną niebawem zimowy szlak. Pobiegnie on czarnem pasmem poprzez zamarzłe jeziora, niedostępne mokradła, koryta rzek i to zniknie w mroku borów i puszczy, to znów wypadnie na zaśnieżone „hała“ i podstępne, zdradne „biele“.
Nawet poprzez ciemny las i gęste zarośla łóz, „talników“, wiklin i zwarzonych mrozem szuwarów rozbiegną się wkrąg i pokrzyżują ze sobą wąskie ścieżyny. Wydepcą je kopyta końskie, postoły — łapcie łykowe i krótkie, bieżne płozy nart — i na długo ustalą.
Zdobne w puszystą sadź szronu, nieruchome, ośnieżone tkwią krzaki, jakgdyby podsłuchując, o czem szemrzą i szeleszczą obumarłe sitowia i uschłe tataraki na pobliskich „nietrach“.
Tam i sam coś się kurzy nad popławami, mszarnikiem i bagnami... To nigdy nie zamarzające „wyżary“, wykroty na oparzeliskach, gdzie się srożyły niewidzialne pożary torfowe; one to odgradzają się