Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

co ponad zamarzłą pustynię, skutą już nielitościwym podmuchem północy, śmiało podnieść czoło, — czy była to skała granitowa, czy nadmuch żyznego „loessu“, czy też jałowe wydmy piasczyste. Unoszonemi w swem cielsku złomami granitu wygładzały lodowce powierzchnię ziemi, a piachem i miałem, tysiące razy przetartym, wypełniały i przysypywały wąwozy, łożyska rzek, kotliny jeziorne i — całe doliny. Trudnoż się dzisiaj przebić przez te zasypiska.
Setki tysięcy wieków panował tu martwotą ziejący lodowiec. Kraj, usidlony teraz w gęstej sieci Prypeci i jej dopływów, nawykł był do swego lodowatego pancerza, a gdy ożywiające wszystko słońce roztopiło go na piersi ziemi, — choć zwolniony, tęsknił snadź za ciszą lodowego grobu. Tęsknił, bo ciszę przechował w naturze swej, w powolnym biegu rzek, w obumarłej duszy swego ludu, co tu przywędrował, gdy od lodowca nic nie pozostało, oprócz głazów, lecz ciszę wziął z natury samej i umiłował ją na zawsze.
Tęsknił, bo do dziś dnia całą piersią, wilgotną nieustannie od nadmiaru wyziewów bagiennych i własnego potu, oddycha wtedy tylko, gdy rzeki, „rieczyszcza“, jeziora i „kałuhy“, „plosa“ i błota zetnie srogi mróz, powlecze je lodem i narzuci na cały świat niezmierzoną i jednostajną grubą, białą płachtę śniegów wysokich.