Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wodzona przez wielkiego księcia Michała, brata cesarza. Z poza lasku wyłaniały się pułki jeden po drugim. Szły, rozpuszczając konie, pędziły, niby chochoły, szalejące w podmuchach wichru mroźnego. W kurzawie śnieżnej, w chmurach piasku i grudek czarnej ziemi ornej śmigały zbite zwały końskich ciał, płaszczących się nad ścierniskiem, śniegiem przyprószonem. Rażone kulami w brzuchy i boki, miotały się i stawały dęba. Rozszalała, rozedrgana zjawa mknęła naoślep, jak lawina niepowstrzymana.
Zwinni, smagli mieszkańcy gór Kaukaskich w barankowych papachach, powiewających białych baszłykach, w beszmetach, kapiących od srebra i złota; barczyści, pokraczni Kałmucy z pikami w ręku, pochyleni do karków małych, kosmatych koników; wiotcy, o szerokich twarzach i skośnych oczach Tatarzy krymscy; Turkmeni — w czerwonych jedwabnych chałatach i potwornie ogromnych czapach z czarnego futra baraniego, z krzywemi szablami w dłoniach, nawykłych do białej broni; za nimi potężni Burjaci na tęgich, przysadzistych bachmatach stepowych i z długiemi spisami, jak żądła wysuniętemi naprzód; kozacy z nad Kubania i inni — z gór Uralskich — cały ten rój lotnych, wyjących, połyskujących stalą, strzelających w pędzie, rzucających się we wściekłych skokach jeźdźców mknął, nabrawszy największego, żadną siłą niepohamowanego impetu. Nic nie wstrzymywało szalonego ataku; ani obalające koni i ludzi szrapnele i wybuchające pośród szeregów granaty, ani ulewa kul, ani grzechotanie salw karabinowych.
Z okopów pierwszego rzędu z przeraźliwemi krzykami wybiegali Austrjacy i umykali dalej, porywając