Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi nie daje, a, gdy jako-tako radzę sobie, nakłada mi wnet stalowe bransoletki i każe udawać kanarka w żelaznej klatce? Nieostrożne wam, przepraszam, głupie nawet wymknęło się słowo! Cha, cha, cha!
— Jesteście tak bardzo pewni tego, co mówicie? — spytał Nesser, pykając fajkę. — Bo to widzicie, różne na tę materję istnieją poglądy.
— Ech! — machnął ręką opryszek. — Jeżeli różne, to znaczy, że każdy zosobna i wszystkie razem zrodziły się w burżuazyjnych łepetynach, psia ich krew!
— Nie zgadliście! — zaprzeczył Nesser poważnie, zapominając, z kim wszczyna rozmowę o rzeczach, oddawna już zaprzątających jego myśl. — Nie zgadliście, bo oto, widzicie, znałem pewną dziewczynę, wyrobnicę fabryczną — takie biedactwo, milczące, ciche, bojące się samotności! Straciła przyjaciela... Dzielny był to chłopak, ale niemieckie kule na sito urobiły mu pierś. Popluł biedaczyna krwią, a gdy wypluł wszystką do reszty, wyniósł się na zawsze.
— O, widzicie?! A osoba na taką hecę wyprawia mnie z lekkiem sercem! — rzekł z drwiącym wyrzutem drab.
Nesser, jakgdyby nie słyszał uwagi opryszka. Patrzył na ciemne grupy drzew w parku. Klony, dęby i platany stały tajemnicze, nieruchome, czarne; gałęzie ich ciągnęły się wwyż, ni to błagając nieba o nieznaną ludziom łaskę, ni to składając uroczystą przysięgę. Konary przechodziły w sieć drobniejszych, cieńszych gałązek, a kończyły się nikłemi, do drutów czarnych podobnemi pędami. Odcinały się od nich bladą zielenią, prawie bielą pęki młodych liści, a, gdy padały na nie niebieskie promienie latarni, — połyskiwały srebrem, bo lepkie jeszcze,