Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Umilkł, a po chwili warknął ze złośliwym uśmiechem:
— Cóż? Swój do swego ciągnie...
Halina bacznie i przenikliwie spojrzała na młodego Poleszuka, a oczy jej spochmurniały natychmiast.
— Cóż to za wymówki?... — spytała, lecz zrozumiawszy niestosowność odruchowego pytania, spokojnym już głosem zaczęła opowiadać: — Bardzo zabawny i poczciwy człeczyna ten doktór Wicher (też wybrał sobie nazwisko!) Wiecie? Obiecał mi przysłać apteczkę. Teraz dopiero zacznę leczyć na prawo i na lewo! Zobaczycie, Konstanty, że wykuruję wam ojca, bo uskarża się biedak na darcie w nogach. Cóżeście jednak tacy mrukliwi dzisiaj? Macie zapewne jakieś kłopoty? Czy nie mogę wam w czemś dopomóc?
Zły humor Konstantego prysnął odrazu. Uśmiechając się życzliwie i radośnie, powiedział przyciszonym, załamującym się głosem:
— Eh! Któż nie ma swoich trosk i zgryzot? Takie — to już życie człowieka! Coś — niecoś mi tam się wikła, coprawda, ale panienka nie może mi w tem być pomocną, chyba, że... Nie warto o tem gadać! Za to mam ja tu coś dla was! Ot! — tego starucha! Kudłaty on niczem niedźwiedź, a serce ma miękkie i wylewne nawet po — trzeźwemu, a po pijanemu to żadna rzeka łez jego nie zmieści — taki czuły...
Halina uważniej się przyjrzała brodatemu Po-