Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wi! — żartobliwym tonem odpowiedziała Halina. — Ponieważ tego łosia osobiście nie znałam, więc wolę wcale nie wspominać o nim. Nie widziałam też, kto go zabił. A może on padł nie od kuli, tylko od turkotu i zgrzytu naszego wózka? Jak myślicie?
Młodzieniec błysnął oczyma i zawołał ze śmiechem:
— Od takiego hałasu, to i niedźwiedź padłby!... Słyszałem, hen, koło Roztoki, że jedziecie...
Znowu zdjął czapkę i ukłonił się, mówiąc:
— Szczęśliwej drogi i szczęśliwego życia na nowem miejscu w Harasymowiczach życzę wam, panienko! Jutro się zobaczymy we wsi... A ty, Szymonie, powiedz ojcu, aby... gdy ściemnieje... z wozem tu podciągnął.
Ukłonił się raz jeszcze Halinie i ślizgającym się krokiem ruszył ku grobli.
Gdy posłyszał turkot toczącego się wózka, przystanął i obejrzał się.
Stał tak długo zamyślony i nieruchomy — leśny duch w postaci człowieka, co ledwie dostrzegalnie majaczył w mgiełce, snującej się nad rozgrzanemi, parnemi mokradłami.