Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od niego, a potem pobiegł, trzymając tyczkę nad głową. Nabrawszy rozpędu, na samym skraju wyprężył się i skoczył. Nad gąszczem przybrzeżnym i nad czarną smugą wody, niby skrzydła jastrzębie, mignęły poły jego siwej świtki. Człowiek przesadził szeroki rów i zatrzymał się na środku drogi, obiema rękami wsparty na tyczce.
Stał i czekał, aż się zbliży wózek.
— Konstantyn!... — wykrzyknął chłop, zwracając oczy ku Halinie. — Tak ja i myślał!
Panienka z ciekawością przyglądała się nieznajomemu, o którym z takim nieukrywanym zachwytem mówił stary Poleszuk.
Młodą, ogorzałą, jurną twarz Konstantyna rozjaśnił nagle wesoły uśmiech.
Zmrużył stalowe, bystre oczy i błysnął dużemi, zdrowemi zębami. Po chwili podniósł rękę do daszka i zdjął czapkę. Na czoło spadły mu kosmyki płowych włosów, lecz on szybkim, wprawnym ruchem zgarnął je na prawą stronę i ostrym wzrokiem wpatrzył się w Halinę. Po chwili przemówił cichym, nieco głuchym głosem:
— Dzień dobry! Nowa nauczycielka?
Pierwszy odpowiedział mu woźnica, uśmiechając się żartobliwie:
— Wiozę wam nauczycielkę... Droga marna, boję się, że mi zemrze, nim dowiozę!...
— Nie bójcie się! — zaśmiała się Halina. — Mam mocniejsze skówki niż wasza kałamaszka.
Młody Poleszuk parsknął śmiechem i mrugnął do chłopa: