Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wały kałuże z pływającemi liśćmi lilij wodnych i stały samotnie pochylone, dziuplaste, rozwichrzone wierzby.
Z lasu wynurzył się nagle człowiek.
Halina właściwie spostrzegła tylko jakiś ruch na ciemnem tle olch, bo idący po trzęsawisku człowiek ledwie się znaczył na szaro-burym kobiercu łąki.
W siwej świtce i szarej płóciennej czapce z daszkiem, w onuczach, poplamionych rdzawem błotem i zielenią wodorostów, w przemokłych łapciach z kory, prawie się stapiał z ziemią, burą trawą i krzakami.
Niby jakieś przeźroczyste, zaledwie majaczące widmo, ni to niewysoki słup mgły, unoszącej się nad oparzeliskiem, ni to cień przebiegającej chmury, — ślizgał się bez szmeru, sunąc po grząskiej topieli długim, powłóczystym krokiem.
Zdawało się, że nawet trawa nie uginała się pod stopami idącego człowieka i nie pluskały kałuże, bo z pod łykowych chodaków nie wypryskiwała woda.
Szedł jednak szybko i lekko, podpierając się białą brzozową tyczką.
Stanął przed rowem, odcinającym drogę od „hała“ i lasu. Czarna woda wypełniała łożysko po brzegi; z toni wystawały zwalone w nieładzie pnie i gałęzie zatoniętych olch i wierzb; gęste zarośla tataraków i pędów wiklinowych tworzyły ścianę od strony moczarów.
Człowiek, obejrzawszy krawędź rowu, odszedł