Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zarzucił na szczeciniasty grzbiet i chrapał, z trudem chwytając powietrze. Na śliskich wybojach potknął się raz i drugi, padł na kolana, lecz zerwał się natychmiast i, zgarniając długie nogi, skoczył przez rów. Tylne racice obsunęły mu się do wody i runął tuż na skraju zarośli olszynowych, wydając głuchy, urwany poryk. Leżał nieruchomy i tylko dziwnie wyprężona, wysoko podniesiona noga drżała mu i schylała się powolnie.
— Zabity?... — szepnął Poleszuk. — Nikt inny, tylko Konstantyn strzelił... Aj-aj! Daleko jednak poszedł ten łoś...
Zeszli z wózka i przyglądali się wspaniałemu zwierzęciu. Leżał na boku, lewa łopata[1] ugrzęzła już w bagnie; z szyi, tuż za uchem, sączyła się krew.
— Ot — dobra kula!... — wzruszonym i pełnym zachwytu głosem zawołał woźnica. — Oho! Konstantyn — to strzelec znamienity!
Powróciwszy do koni, Poleszuk długo rozplątywał postronki, podciągał popręgi i naprawiał porwane rzemyki uprzęży. Umocowawszy wreszcie sznury, któremi były przywiązane walizki Haliny, ruchem ręki dał znak, aby wsiadała.

Ujechali około dwu kilometrów, gdy ujrzeli obszerną łąkę, zaczynającą się tuż za przydrożnym rowem i wcinającą się na przeciwległym końcu w zgmatwane, posępne haszcze. Na bagnie porośniętem sztywną trawą i skrzypami występo-

  1. Róg łosia.