Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

malutką szczyptę herbaty, gdy rozległy się kroki powracającego Bieleckiego. Opierał się na wyciętym w lesie kiju, kulał jeszcze bardziej. Podszedł do ogniska i z ciężkim jękiem upadł na śnieg.
— Trochę porzeczek znalazłem... Mrozy były ostre i jagody pomarzły... Wszystkie poopadały... — rzekł, podsuwając nogą czapkę bliżej do ognia.
Małcużyński nalał herbaty do kubków. Zaczęli pić, dmuchając w gorący płyn i ciężko oddychając. Jeden po drugim schylali się nad czapką i brali czerwone jagody, kwaśne i zmarznięte.
Skończywszy jeść, nacięli cienkich gałązek i usłali sobie legowisko tuż przy ogniu, podsycanym od czasu do czasu kawałkami suchego drzewa, zebranego przez Małcużyńskiego.
Leżąc, gwarzyć zaczęli leniwie, z długiemi przerwami, a, jak to zwykle bywa w obliczu natury i czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa, poruszali wspomnienia z ubiegłego życia.
— Gdym przyjechał na Sybir ze swoich stron, z początku dobrze poszło — mówił cienkim głosem Małcużyński. — Pracy wszędzie dużo, a robotnika brak! Płacili dobrze i grosza sporo się uciułało. Wybierałem się z roku na rok, aby powrócić do swoich. Jestem z pod Lidy... Aż tu naraz wojna, a później — rewolucja... Ugrzązłem... A teraz...