Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ty rób, jak chcesz — nie dbam o to... — mruknął żołnierz.
Szli dalej, myśląc każdy o swojem. Myśli to były jednak ciężkie i bolesne, bo twarze im się chmurzyły, ciężko podnosiły się i opadały piersi, a oczy nieraz zachodziły mgłą.

II.

Słońce zapadać zaczęło za dalekie szczyty. W głębokich dolinach już pełznął mrok. Rozlegały się nocne głosy puszczy, tajemnicze i trwogą przejmujące.
— Trzeba stanąć! — powiedział Bielecki, obejrzawszy się za nadciągającym z tyłu towarzyszem. — Noc już się zbliża. Rozpal ognisko, a ja tymczasem pójdę poszukać coś do jedzenia...
Małcużyński wybrał niewielką polankę pomiędzy modrzewiami, zakrytą ze wszystkich stron olbrzymiemi głazami i konarami zwalonych przez burze drzew, i, wziąwszy od towarzysza łopatę i siekierę, zaczął rozgrzebywać śnieg. Bielecki zaś, powiesiwszy swój karabin na gałęzi, poprawił szmaty na nogach i pokulał w stronę krzaków, rosnących na zboczach góry.
Już ogień płonął pomiędzy drzewami, w kociołku gotowała się woda, do której Małcużyński wrzucił