Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szwadron ochotniczy wyprowadzono na pozycję wypadową i tu czekano na rozkaz.
Stefan Lambach siedział na kamieniu przy drodze i mówił do stojącego przed nim szwoleżera:
— Chciałem dziś napisać do rodziców, ale nie zdążyłem.
— Napiszesz po powrocie, gdy skończymy nasze zadanie! — odpowiedział szwoleżer.
— No, nie wiadomo! — uśmiechnął się Lambach. — A może nie powrócę wcale?...
— Et, gadanie! — odparł starszy kolega, który jak wszyscy w pułku, lubił bardzo pogodnego zawsze i łagodnego chłopca. — Co sądzone, to nie minie!
— No, naturalnie! — odpowiedział młodzieniec. — Ale co wojna to — wojna! Wszystko się może stać. Więc tymczasem napiszę parę słów do swoich.
Mówiąc to wyjął z kieszeni kartkę pocztową, ołówek i na kolanie zabierał się do pisania.
— Pisz, — rzekł kolega, — lecz nie podoba mi się twoje gadanie, Stefku! Nie można iść do boju z takiemi myślami.
— Z jakiemi? O śmierci? — zapytał chłopak. — Mój drogi, gdym wstąpił do wojska, wstąpiłem poto, aby umrzeć za kraj. Myślę, że my, chłopcy prawie