Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czarnohory, aż dreszcz przejmujący wstrząśnie jej skalnym grzbietem. Wtedy w różnych naraz miejscach zrywać się poczynają wiszące nad bezdnią spływy śnieżne, szybciej suną po zlodowaciałej nawierzchni skalnego zbocza białe, bezszmerne pola, aż runą nagle. Groźna lawina ślizga się stromemi spychami, porywając kamienie, piargi, płachty darniny, i spada na dno głębokich kotłów, rozbijając się tam na potężne bloki, ni to biały i połyskliwy marmur z Karrary, gdzieindziej na rozsiane w nieładzie mniejsze bryły i zwaliska osypów potwornych, druzgocąc świerki i pod warstwą swoją grzebiąc kosówkę, odłamki piaskowca, a wypełniając głębokie wąwozy, szczeliny i żleby szerokie, gdzie przetrwa nieraz aż do nowej zimy.
Dziwnie trwożnie szemrzą bory żałobne, gdy wicher halny strząśnie z ich łap czapy białe, sadź — z igliwia, szron — z pni stwardniałych. Smętne i milczące, ni to bojąc się poruszyć i głośniejszym odezwać się poszumem, nie wymachują już łapami i głowicami nawet nie kiwają — sztywne, zamarłe.


Howerla widziana z Koźmieskiej

W dni pogodne i w noce ciche, uroczne wyraźniej dobiegają z kniei różne odgłosy — zgrzyt śniegu pod racicami jeleni, ciężkie jego skrzypienie pod szerokiemi stopami burego kudłacza, szmer ostrożnego truchtu wilczego, tchórzliwe dyndanie lisa, ciche prychanie rysia i syk najdzikszego śród nich — żbika, łaknącego świeżej, gorącej krwi; w niższych