Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od szronu, niby alabastrowem oblepiony kwieciem.


Widok z przełęczy Turkulskiej

Miękkiemi zwojami srebrnego płaszcza otuliły się „plecy“ spychów, a na wierchach najwyższych urosły śnieżne wały, łagodne i niepokalanie białe lub też wygięte kulistym łukiem ostro przez wiatr podciętych wydm o grzywach rozwichrzonych w godzinie zamieci. Gdzie w zaspy śnieżne uderza smagający je wicher, — tam i sam wyziera czarne igliwie kosówki i kiwają się w jego podmuchach nagie gałęzie olszowe... Szczyty, połoniny i łąki, po „rozczołynach“ leżące, — to jedna bezkresna, milcząca pustynia biała, gdzie tylko duchy niewidzialne wyciskają bezszmernie nikomu nieznane ślady swych stóp. Z krawędzi nad kotłami, z obłazów i urwisk pionowych, grożą upadkiem stwardniałe, a jednak powolnie spływające grube, wygięte ku dołowi zwisy zlodowaciałe. Śnieg prószy bez przerwy! Potworzyły się już wydmy ogromne pod czarną ścianą borów. Pod brzemieniem białej i martwej pokrywy pochylają się i z trzaskiem żałosnym padają cienkie piony młodych smereków i buków; jakgdyby uginają się i obniżają szczyty i przełęcze