Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.




ROZDZIAŁ XIV.
OD JEROZOLIMY DO HAIFY

Jadę do Haify.
Stąd mam rozpocząć podróż do Damaszku i do Bagdadu.
Część tej drogi ma przejść przez najbardziej urodzajne ziemie Palestyny: dolinę Akry i dolinę Jezrael.
Jest to teren sjonistycznej kolonizacji żydowskiej.
Mam już wyznaczonych sobie przewodników, którzy pokażą mi w drodze powrotnej wszystko, co jest godne widzenia.
Wyruszam od bramy Jaffskiej samochodem, kierowanym przez gadatliwego młodego Araba, mówiącego po angielsku.
Siedzę przy nim, więc przewodnika mam pod bokiem.
Oprócz mnie są inni pasażerowie; wszyscy trzej Arabowie.
Z nich jednak nie mam żadnej pociechy. Mówią tylko po — arabsku, moja zaś wiedza w tym języku jest ograniczona do niezbędnych tylko frazesów, które na nic mi się tu nie przydadzą; nie potrzebuję bowiem ani pytać o drogę, ani kupować prowiantów, ani też prosić o przepustkę do meczetu.
In cha Allah! Mogę rozmawiać tylko z szoferem, chociaż bardzo mi się podoba jeden z pasażerów — niemłody już Arab, z siwiejącą brodą i nieprzychylnym wyrazem oczu, co chwila świdrujących mnie badawczo.
Pytam szofera, kto są ci pasażerowie?
— O, dwaj kupcy i jeden bardzo „noble man!“ — odpowiada.
— Cóż to za „noble man?
— Pochodzi ze świętego rodu szeryfów, a należy do „Watan“ i rady muzułmańskiej — szepce szofer, pochylając mi się do ucha! — Noble, very honorable man!
Odrazu staje się dla mnie zrozumiałem to jakgdyby natarczywe pytanie czarnych, przenikliwych oczu Araba.