Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.




ROZDZIAŁ II.
OD KONSTANCY DO JAFFY.

Całą dobę jeszcze błąkałem się po Konstancie i jej okolicach; kapitan „Azji“ milczał uporczywie.
Zwiedziłem więc małe miasteczka i letniska, rozrzucone po brzegu morza. Przebiega koło nich szosa, po której kursują autobusy.
W małych, uroczych zakątkach zamożne rodziny rumuńskie spędzają wakacje.
Flirt, sporty, dancingi i gra w karty kwitną tu, jak zresztą wszędzie na całym świecie.
Wyniosłem przekonanie, że nikt z tych szczęśliwych i napozór beztroskich panów i pań nigdy nie patrzy na morze, na tę przeogromną kroplę lazurową, mieniącą się i skrzącą miljonami połysków, drgającą co chwila, jakgdyby rozsadzaną przez ukryte w jej wnętrzu potęgi.
Nikt nie spostrzegał srebrzących się żagli łodzi rybackich, sunących na horyzoncie czarnych statków i zawieszonych na błękicie nieba smug dymu nieopadającego.
Majestatyczną ciszę morza i wysokiego, urwistego spychu obrażały krzyki donoszące się z kortu tenisowego: „out“, „play“, jazgotliwy jazz-band i suchy trzask kart.
Przyszło mi na myśl, że i nad tym brzegiem siedział i dumał dwa tysiące lat temu natchniony Owidjusz, tajemniczy wygnaniec, rozmawiał z rybakami i w międzyczasie, po „Listach tęsknoty“, układał traktat o rybach Czarnego Morza, owe niedokończone dzieło swoje — „Halieutica“.
Piękne są te miasteczka nadmorskie, lecz ludzie pędzą w nich życie głupie, bez treści.
Powróciłem do Konstancy późno wieczorem.
Dopiero następnego dnia „Azja“ zawinęła do portu.
Urządziłem się w kabinie i wyszedłem na pokład.