Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nika i trząsł się ze śmiechu. Widząc jednak rosnące zakłopotanie i bezradność Ernesta odezwał się z udaną powagą:
— Mój przyjaciel jest niezmiernie wrażliwy, ciociu! Pogrążyliście się przed chwilą w przeszłość, zatłoczoną głodomorami i niesamowitymi postaciami umartwiających swe ciało grecko-rosyjskich świętych, aż tu nagle staje piękna zjawa, uosobienie życia i młodości — urocza mademoiselle Manon! W Ernesta jak gdyby piorun trzasł! Nie dziwię mu się co prawda! Nie dziwię!
— Romanie, oszczędź mi tych zbyt szczegółowych wyjaśnień! — upomniała go starucha opuszczając oczy i zaciskając wąskie, blade wargi.
Po chwili, wpatrując się ostro w Lejtana, rzekła z naciskiem:
— Niech pan nie słucha Roma! On ma przykrą skłonność do szyderczych uwag... Nie zawsze jest to stosowne. Panna Brissac, choć jest, niestety, katoliczką, urodziła się jednak w Rosji i, jak mi się zdaje, podziela opinię kościoła prawosławnego, że katolicyzm, jako wykwit dążącego ku upadkowi Zachodu, przesiąknął już współczesnymi, grzesznymi teoriami i wrogą duchowi wiary ideą wolności.
Ernest nie słyszał tego powiedzenia, wygłoszonego tonem kaznodziejskim. Stał, nie mogąc oderwać oczu od panienki. Nigdy nie widział nawet na obrazach największych mistrzów podobnie pięknej, uduchowionej istoty. Coś świtało mu w głowie, więc, marszcząc czoło, jął grzebać we wspomnieniach. Wreszcie klasnął w dłonie i wykrzyknął radośnie: