Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sprogis drgnął, jak gdyby budząc się ze snu, i odparł urywanym co chwila głosem:
— Będę miał teraz... pięć tysięcy rubli... Pięć tysięcy!... Powinno to wystarczyć... na dwa lata pobytu za granicą... Musimy zobaczyć coś więcej... niż naszą szarą ubogą Łotwę... i Petersburg, okryty śliską pleśnią... zasnuty płachtami deszczu... lub kłębami mroźnej mgły... Musimy zajrzeć w oblicze słońca... zajrzeć i cisnąć mu rękawicę...
Powracał do swych dawnych, natrętnych myśli, więc student przerwał mu i jął znowu prosić:
— Pójdźmy, Wiliumsie, do „Alkazaru“!... Napijemy się piwa... Popatrzymy na tancerzy... Clownów... Podobno dają tam doskonałe przedstawienia... Nie marudź tylko, ubieraj się żwawo i chodźmy na obiad, bo mi w dołku aż piszczy!
Pociągnął za sobą przyjaciela, usadowił go na łóżku i z głośnym śmiechem rzucił mu na głowę koszulę dzienną i ubranie, sam zaś szybko odwrócił do ściany stalugi z obrazem. Nie przerywając na chwilę gawędy, umył się, ogolił i, siadłszy naprzeciwko przyjaciela, zaczął wkładać trzewiki.
— Tyję! — śmiał się. — Zasapałem się na śmierć. Jeśli tak pójdzie dalej — ludziska będą mię brali za właściciela zakładu pogrzebowego... Wiesz, tego grubasa, co umie stroić takie żałobne miny, nabrzmiałe współczuciem i boleścią?
Sprogis spojrzał nieprzytomnym jeszcze, jak gdyby zdumionym wzrokiem na przyjaciela i uśmiechnął się kącikiem zaciśniętych warg.
— Dobrze!... — mruknął i zaczął się ubierać.