Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tów świata. Przeraziła go myśl o zjawiającym się tak nagle maniactwie przyjaciela, którego szczerze uwielbiał za siłę charakteru i ogromny talent. Jednak, w miarę tego, jak mu się przyglądał z coraz głębszą troską, spostrzegł coś jeszcze bardziej przerażającego.
Malarz długo jeszcze mówił. Zdawało się, że przekonywał kogoś trzeciego, znajdującego się w izbie. Oczy miał zwrócone w stronę lady, wyciągał ku niej ręce, potrząsał zaciśniętymi pięściami i powtarzał:
— Zmierzch kultu słońca... Ja rzucę na niego cień — czarny, jak noc... Rozumiesz?
Lejtan nagle przejrzał i uświadomił sobie, że Sprogis wywołuje w swej pamięci postać księcia Panina, widzi go przed sobą i mówi do niego od czasu do czasu sycząc z pogardą:
— Ty... kroczący od syna ziemi do stóp bóstwa... Patrz, w com obrócił posąg boga twego! Patrz!
W ruchach i słowach przyjaciela Ernest wyczuł zgrozę i niejasne, lecz bliskie już niebezpieczeństwo. Postanowił ratować go. Strząsając z siebie przerażenie, klepnął malarza po ramieniu i zawołał z udaną wesołością:
— Wspaniały obraz! Skończyłeś z nim — chwała Bogu! Doprawdy — ten miesiąc pracowaliśmy jak czarni niewolnicy! Należy nam się nagroda... Otrzymałem dziś honorarium od swego sekciarskiego wydawcy. Spory grosz! Dostałem furę pieniędzy za ilustrowany żywot Apostoła Jana... Zapraszam cię, Wiliumsie, do „Alkazaru“. Koledzy bardzo chwalą tę knajpę!...