Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stos rozżarzonych kamieni i rozmiotany, rozszalały płomień ogniska, unosząc wszystko w swym prądzie ku praźródłu słonecznej powodzi.
— Te lubieżne, bezwstydne cielska i te potwory rzuciłeś, jako ofiarę słońcu?... — zapytał szeptem młodzieniec i z trwogą spojrzał na przyjaciela.
— Niech przyjmie tę ofiarę i niech zgaśnie pod jej brzemieniem! — syknął Sprogis, nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń.
— Apokaliptyczny obraz w jasności słońca!... — jeszcze ciszej szepnął Lejtan i wzdrygnął się cały.
— Nie! — wybuchając złym śmiechem, zaprzeczył malarz. — Zohydziłem mit słoneczny... Aryman rzuca swe niszczące hufce na Ormuzda... To promienny Szamasz ginie pod ciosami ziemskiego Baala. Słonecznego Horusa pochłania Ozyrys, któremu nadano kształt drzewa, a gdzie indziej znowu — rogatego byka... Cha! Cha!
Śmiał się długo, coraz obłędniej, coraz straszniej, wyrzucając od czasu do czasu uporczywie powtarzane słowa, zapewne tkwiące mu głęboko w mózgu:
— Niech no ktoś powie, że to nie jest słonce... — słońce, zohydzone aż do swego ognistego rdzenia!...
W głosie Sprogisa brzmiała zacięta, szaleńcza nienawiść i boleść zarazem.
Ernest Lejtan przypomniał sobie dawniej wypowiadane przez kolegę myśli. Zrozumiał, że Sprogis systematycznie, krok po kroku zbliżał się do określonego celu, który mógł się stać manią zabicia uświęconego przez wieki czaru, boskości słońca, nieśmiertelnego mitu, ojca wszystkich kul-