Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzu powozu... Czy będzie odpowiedź na list pana pułkownika?
Pytanie to skierowała do Sprogisa, który stał przed nią i uważnie się jej przyglądał.
Uśmiechnął się szyderczo i mruknął:
— Widzi mi się, że pani coś kręci...
Podniosła bezbarwne brwi i na bladej, zwiędłej twarzy usiłowała wywołać wyraz prawdziwego zdumienia. Milczała jednak, więc Sprogis kiwnąwszy jej głową mruknął znowu:
— Sam przyjdę jutro przed południem do pułkownika, aby się porozumieć...
Istotnie poszedł nazajutrz. Staromodny portier z długimi bokobrodami wpuścił go do holu małego pałacyku i zadzwonił na lokaja.
— Pan Wiliums Sprogis, artysta-malarz, pragnie widzieć pana pułkownika! — mruczał odczytując wizytowy bilet gościa i porozumiewawczo patrząc na wysokiego, barczystego sługę w granatowej liberii i czerwonej kamizelce ze złotymi guzikami.
— Bardzo żałuję, — odparł lokaj z ukłonem, — lecz pan pułkownik wczoraj wieczorem wyjechał do swego majątku... Powróci dopiero na jesieni...
Sprogis zmieszał się, nie oczekując podobnej odpowiedzi. Wreszcie przemówił niepewnym głosem:
— Dostałem zamówienie na obraz i teraz nie wiem...
— Ach, przepraszam! — przerwał mu lokaj. — Pułkownik kazał mi właśnie zameldować panu, że proponuje dawne warunki i termin dostarcze-