Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wych bachantek uczyniło ono żywe dziewuchy, gorące od pary i wewnętrznego ognia, wcale nie tajemnicze i nie piękne? Patrz, jak słońce zdradziło i bezczelnie uwydatniło wszystkie ich wady i usterki fizyczne! Spójrz na te rubensowskie cielska, o fałdach nad biodrami, na te ciężkie, ospałe, rozmamlane z żaru twarze samic... jak gdyby świadomych celowości i nieuniknionego przebiegu swego przeznaczenia! Czyż nie zwróciłeś uwagi na postacie tych podlotków, pluskających się w głębokiej kadzi? Wiotkie jak łątki nad spokojnym jeziorem, o cienkich, długich ramionach i biodrach, podobnych do giętkich pędów nenufarów, o główkach małych, o twarzach roześmianych bezmyślnie, mają one wokoło swych ciał aureolę z odbitych od połyskującej, mokrej skóry promieni rozszalałego słońca... Mit słoneczny! Mit — powiadam ci, Erneście! Bo to widzisz: aureola świetlna odsłania tajemnicę nadążających zmian... Ta — mała i czarna roztyje się ohydnie, jej ściągła twarzyczka stanie się okrągłą, jak bania, a dwie zmarszczki pod różowym podbródkiem nadadzą jej obojętny, tępy wyraz. A ta pulchna, rudawa blondynka, dziecko prawie... tymczasem... spójrz na jej słoneczne uzupełnienie, — wyrośnie, wyciągnie się, wyschnie, jak tyka, w jej niebieskich oczach już migają złe, zawistne ogniki nieukojenia i jałowości... Słoneczny mit! Szalony bieg do doskonałości bóstwa! Masz ten kult słońca, masz, masz!
Zaciskając szczęki, przez zęby rzucał słowa, brzmiące zimną nienawiścią, szybko chodził po izbie, jakimś dziwnie nierytmicznym i nieskoor-