Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie na miasto, gdyż stołowali się w pobliskiej restauracyjce.
Od chwili sprzedania obrazu minęło dwa tygodnie. Pewnego dnia Sprogis otrzymał nowe zamówienie na swój „Mit“. Zdumiony i podniecony natychmiast zabrał się do roboty i po raz trzeci wymalował zupełnie odmienny, a niby ten sam obraz. Rozwiały się w nim bez śladu resztki mistyki, dawnego kolorytu i niepokojącego tchnienia minionych wieków.
Całe wnętrze łaźni tonęło teraz w powodzi słonecznej. Znikły wszystkie mamidła krwawo-czarnego mroku, a to, co w ciemności i niepewnych błyskach ogniska przybierało kształty nieznanych potworów, ostatecznie wynurzyło się na jaw i stało się tym, czym istotnie było, — nędznymi sprzętami, śmieciami i grą światła i cieni. Nagie kobiety, w tajemniczych rozbłyskach ognia przeistaczające się w orgiastyczne menady, wyłoniły wyprężone, rozrosłe piersi i okrągłe ramiona, lecz straciwszy cały czar kapłanek niezrozumiałego lub zapomnianego misterium ożyły, rozświetliły się białością skóry i połyskiem mokrych włosów, zatętniły pulsującą krwią i pędem do radości i rozkoszy bytowania.
— Hm... — mruknął Lejtan, — prawdę powiedziawszy to twój nabywca będzie miał słuszne prawo nie przyjąć tego obrazu. Nie ma w nim najistotniejszych cech dawnego „Mitu“!
Sprogis uśmiechnął się zagadkowo i zaciskając wargi, odparł suchym głosem:
— Nie ma mitu, lecz za to jest słońce! Cóż z tego, że z dawnych westalek moich lub zmysło-