Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rok, za dwa... gdy głośno o was będzie, panie Sprogis! Nie nabierze mnie pan!
Malarz uśmiechnął się i spytał zagadkowym głosem:
— To uważacie, że wart jestem aż tyle? W takim razie istotnie nie mogę obniżać się na rynku... Do widzenia!
Tegoż jeszcze dnia odpowiedziawszy na list i przyjąwszy zamówienie Sprogis zabrał się do roboty.
Malowanie obrazu zajęło mu całe dwa miesiące. Powtórzył go z całą ścisłością, mając pod ręką potrzebne szkice, a jednak wprowadził jedną zasadniczą, bardzo ważną, technicznie trudną do wykonania zmianę, wymagającą mistrzostwa.
Ujrzawszy obraz przyjaciela, gdy ten z cichym, jak gdyby bolesnym jękiem odsunął stalugi, Lejtan wydał okrzyk zdumienia:
— Coś ty uczynił? Nie poznaję „Mitu“! Ten sam, a jak gdyby — nie ten... Ach! Zaczynam rozumieć! Rzuciłeś snop promieni słonecznych z niewidzialnego na obrazie okna... Walka złotego, żywego światła z czerwoną poświatą ogniska... Wspaniale! Jakież biedne, żałosne i całkiem nietajemnicze stały się te nikłe duchy łaźni.. te potworki dziwaczne!... Słońce zdarło z nich szaty mistyki pogańskiej... Są to widzialne teraz wyraźnie kontury prętów, drzazgi starych, zniszczonych skopków do czerpania wody, okryte sadzą pajęczyny, czarne kłaki łyka... A ten nasz bies — Wiłkatis z drwiącym uśmiechem na koziej twarzy?! Toż to obłok unoszącej się nad kadzią pary!... Boże Wielki, jak to słońce rozświetliło