Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się w posadach i zawaliła, jak gdyby z chwiejnych, nieopornych sklecał ją kart.
Książę Panin... Nienawidził go i — ubóstwiał. Nienawidził, jako człowiek zwyciężony. Jako artysta, wyczuwał geniusza w nikłej postaci młodego księcia.
Chwilami zrywał się w nim bunt obłędny i straszliwy. Stanąć do pracy, rozpocząć nowy obraz, wytężyć cały zasób talentu, wyobraźni i sił, zdystansować, przewyższyć nagle zjawiającego się na horyzoncie, jedynego, niebezpiecznego przeciwnika. Pobudzona myśl twórcza już kreśliła bliższe i dalsze plany obrazu, gdzieś w tajnikach duszy krystalizowała przewodnią ideę, nadawała jej plastyczne kształty, treść i efekty zewnętrzne. Trwało to jednak zaledwie mgnienie oka, bo skądś, być może, z ciemnej szpary za piecem, do której niegdyś wrzucił swój „Mit“, a gdzie nie zamarły jeszcze echa brzmiącej tu niedawno rozmowy z Paninem, z szyderczym sykiem zaczynały padać jego słowa:
— Jesteś synem ziemi... ja zaś stanąłem pomiędzy „synem człowieczym“, a „synem bóstwa“...
Sprogis rzucał się wtedy twarzą na posłanie, gryzł poduszkę i zaciskał gardło, aby nie wyć i nie łkać w bezsilnej nienawiści, w palącym go wstydem i pogardą zachwycie. Miotał się i nie znajdował wyjścia z rozterki duchowej, co była, jak wir, porywający go w otchłań bólu i rozpaczy.
— Geniusz! Geniusz! — rzęził przez zęby, gdy leżał w nocy, szeroko rozwartymi oczami wpatrzony w ledwie majaczące w mroku plamy okien.